Cu-dow-nie.
Ostrzegam przed kasjerką służbistką z punktu ZTM na stacji Świętokrzyska. Węsząc oszustwo, upiera się, że osobiście skasuje ci bilet w bramce do metra. Sama jednak wcale nie zachowuje się uczciwie.
W czwartek przypomniałam sobie, że bilet kwartalny kończy mi się w wyborczą niedzielę. Przechodziłam obok stacji Świętokrzyska, więc zeszłam do punktu obsługi pasażerów. Przed kasą tylko jedna osoba, pomyślałam: pięć minut i będzie po sprawie.
Okienko się zwolniło, proszę o bilet kwartalny, podaję kartę. Długowłosa brunetka w kasie już chce ją doładować, ale w ostatniej chwili upewniam się: - Stary bilet jest ważny jeszcze cztery dni. Czy to mi nie przepadnie?
- A no przepadnie. Najprościej będzie, jak pani przyjdzie 9 października - odpowiada kasjerka.
- Ale to niedziela, wtedy nie pracujecie. Proszę o bilet dzisiaj. Zwróci mi pani pieniądze?
- Tak, ale potrącę 20 proc. - słyszę.
Zapaliła mi się czerwona lampka. Po sierpniowej podwyżce wiedziałam, że przy wcześniejszym ładowaniu karty ostatnie dni przepadają. Jednak rzecznik ZTM Igor Krajnow zapewniał, że pieniądze można odzyskać bez potrąceń.
- Tak, ale tylko w jednym wypadku. Gdybym ten bilet naładowała, a dopiero potem pani zorientowałaby się, że te dni przepadły - stwierdza kasjerka.
- To ja poproszę, żeby pani ten bilet naładowała, a potem zwróciła mi pieniądze - proponuję.
- Nie mogę, bo będę mieć problemy - upiera się jednak.
Ja też nie daję za wygraną. Proszę o pisemne uzasadnienie odmowy mojej prośby. Wtedy kasjerka odgarnia gęste ciemne włosy i wstaje oburzona: - Dzwonię do kierownika i zrobię tak, jak on mi karze, a nie pani - oznajmia i wychodzi na zaplecze. Po chwili słyszę "Ta pani chce zwrotu pieniędzy za stary bilet. Mam to zrobić?". Chwila ciszy... "A, i jeszcze jedno" - mówi do słuchawki ekspedientka: " Ona [to chyba o mnie?] ma do końca cztery dni, ale nie oddam jej za cztery, bo dzisiaj mogła już gdzieś jeździć. Tylko że ona nie odbijała dzisiaj tego biletu w żadnym kasowniku". Znów chwila ciszy. "Dobrze zwrócę jej za cztery".
W końcu moja sympatyczna pani zjawia się znów w okienku. Mina i zachowanie zwiastują, że jest śmiertelnie obrażona. - Zwrócę pani te 8 zł i 72 gr - mówi rozzłoszczona i oddaje mi kartę.
Wkładam ją do portfela i chcę już wreszcie wyjść. - Chwileczkę! - krzyczy za mną kasjerka. - Ja muszę z panią iść do kasownika.
- Co, proszę? - oniemiałam. - Do jakiego kasownika?
- Muszę mieć pewność, że pani skasuje tę kartę dzisiaj. Inaczej zyska pani te cztery dni, za które zwróciłam pieniądze, a do tego dopuścić nie mogę! - kwituje i zamyka okienko. - Proszę mi nie uciekać - krzyczy za mną. Przyspiesza i idzie za mną krok w krok.
Kiedy dochodzę do bramki w metrze, wyjmuję portfel z torebki i zbliżam do kasownika. Już próbuję wejść przez bramkę, gdy słyszę jeszcze znajomy głos ekspedientki: - Chwileczkę! Skąd mam wiedzieć, że skasowała pani bilet, który ładowałam? Proszę wyjąć kartę miejską z portfela. Ja muszę mieć pewność, że pani nie oszukuje.
- Może zamierza mnie pani jeszcze aresztować? - pytam.
- To nie czas na żarty. Nasza firma nie pozwala na oszustwa - upiera się.
"Tego już za wiele!" - pomyślałam, ale pokornie wyjęłam bilet z portfela i podałam tak dbającej o interes ZTM ekspedientce. Kiedy osobiście dotknęła go do kasownika, wyraźnie poprawił jej się humor. - Teraz może pani sobie pójść - uznała, po czym zadowolona z siebie odwróciła się na pięcie i wolnym krokiem ruszyła w kierunku punktu obsługi ZTM.
Z wystawionej faktury dowiaduję, że o oszustwo podejrzewała mnie pracownica ZTM Natalia Kacprzyk. Ostatnią podwyżkę cen biletów zapamiętam dzięki niej na długo.