Cytaty książkowe

Moderator: Szeregowy_Równoległy

best_seler
Posty: 48
Rejestracja: 15 gru 2005, 21:02
Lokalizacja: płynie prąd?

Post autor: best_seler » 15 wrz 2006, 19:28

Ignacy Karpowicz, Niehalo, wyd. Czarne, Wołowiec 2006 pisze:
"O, jest autobus. Wreszcie swołocz przyjechała. Tradycyjnie, pierdut kołem w kałużę. Bardzo śmieszne. Może da się kogoś z przystankowiczów ochlapać? Czy ich tego ucza na kursie prawa jazdy?
Nowiutki biało-zielony jelcz. Jeszcze ledwie napoczęty. Dopiero zaczęli go dewastować. Wolniutko, nalepeczka, napisik, wyrzezane nożem chuju-muju-dzikie0węże, ziuta-kocha-wiesia."

"Muszę zmienić bluzę od dresów na normalny sweter, fluorescencyjne gówno na nogach na gówniane pantofle. Tylko spodnie zostawiam. Przechodnie gapią się na mnie jak na obcego. Gdybym zdjął spodnie, to chyba by mnie zaciukali. Pomyśleliby, że jestem Żydem albo z Warszawy."

Awatar użytkownika
hafilip84
Jego Gryząca Albumowość
Posty: 7641
Rejestracja: 14 gru 2005, 21:03
Lokalizacja: Legionowo

Post autor: hafilip84 » 17 wrz 2006, 12:30

[quote="Andrzej Sapkowski, "Wieża Jaskółki" - tom IV Sagi Wiedźmińskiej"]Tak to dziesiątego dnia miesiąca września przejechaliśmy wszyscy na lewy brzeg Jarugi, raz tylko okrzyknięci przez straż, której Cahir, władczo zmarszczywszy brew, odwarknął groźnie coś o cesarskiej służbie, popierając wypowiedź klasycznie wojskową i zawsze skuteczną kurwą waszą macią.[/quote]

Awatar użytkownika
TGM
Posty: 5441
Rejestracja: 14 gru 2005, 22:52

Post autor: TGM » 25 wrz 2006, 18:23

[quote="Bohumil Hrabal w "Postrzyżynach""]A więc ten kum Metody na Jeziorach stał się jakiś dziwny i nagle wyczytał w gazecie: „Nudzicie się? Kupcie sobie szopa pracza!”. A że kum Metody nie miał dzieci, napisał do gazety, w której ukazało się to ogłoszenie, i za tydzień dostarczono mu szopa pracza, w skrzyneczce. No i było z nim sto pociech! Jak dziecko, z każdym się przyjaźnił, ale miał jedną słabość, co zobaczył, to zaraz wszystko prał. I tak kumowi wyprał budzik i trzy zegarki, że nikt już ich nie naprawi. Kiedy indziej znów wyprał wszystkie przyprawy. Innym razem, kiedy kum Metody rozebrał rower, ten szop pracz chodził mu prać części do potoka, zjawiali się sąsiedzi i pytali: „Kumie Metodku, nie potrzebujecie przypadkiem czegoś takiego? Znaleźliśmy to w potoku!”. A kiedy mu tak przynieśli już kilka części, poszedł Metody zobaczyć, co się tam dzieje: a to szop pracz porozciągał mu niemal cały rower. (...) A ten szop pracz chodził się załatwiać tylko za szafę, tak że cały dom śmierdział szczynami, w końcu musieli wszystko przed tym szopem praczem zamykać, a nawet rozmawiać ze sobą szeptem. (...) Ale szop pracz przyuważył, gdzie kładą klucz, i otwierał sobie wszystko, co przed nim zamykali. Ale najgorsze, że ten szop pracz nie spuszczał z nich wieczorem wzroku i jak kum Metody kumę pocałował, to szop pracz pchał się i chciał także, no i musiał kum Metody chodzić z kumą Różą na randkę do lasu jak za kawalerskich czasów, i jeszcze ciągle się oglądali, czy szop pracz nie stoi za nimi. Tak więc się nie nudzili; pewnego razu wyjechali na dwa dni, a szop pracz tak się podczas tych Zielonych Świątek nudził, że rozebrał cały wielki piec kaflowy w pokoju i tak zaświnił meble i pościel, i bieliznę w szafie, że kum Metody usiadł i napisał do „Morawskiej Orlicy” ogłoszenie: „Nudzicie się? Kupcie sobie szopa pracza!”. I od tej pory nie cierpi już na melancholię.
[/quote]
Baby padały na kolana, ja też to widziałem, nad placem i nad kościołem leciało w powietrzu Dzieciątko Jezus! Ale później wszystko się wyjaśniło: ten mały pędrak Lolan pasł baranki, a jak odbywały się manewry lotnicze, to aeroplany ciągnęły za sobą taki worek i do niego strzelało się z karabinów maszynowych, no i zapomnieli o linie i ta lina ciągnąc się po ziemi zaczepiła o nogę Lolana, to bardzo ładne dziecko, z jasnymi włoskami, i jak ten aeroplan wzbił się w górę, pociągnął za sobą linę, a wraz z nią Lolana, i nad naszym miasteczkiem leciał w powietrzu Lolan, a baby myślały, że to leci Dzieciątko Jezus, i kiedy się ta lina zaczepiła o lipy koło kościoła, to Dzieciątko zaczęło spadać jak kum Zawiczak z gałęzi na gałąź, i na ziemię spadł Lolan, i pyta: „Gdzie moje baranki?”. A baby klękały, aby im pobłogosławił...

Awatar użytkownika
hafilip84
Jego Gryząca Albumowość
Posty: 7641
Rejestracja: 14 gru 2005, 21:03
Lokalizacja: Legionowo

Post autor: hafilip84 » 28 wrz 2006, 18:43

Poniższe rozważania zaczęły się od imć Laplace'a, który stwierdził, że znając stan każdej cząstki wszechświata jesteśmy w stanie przewidzieć jego najdalszą nawet przyszłość. Albo jakoś tak.
[quote="T. Pratchett, I. Stewart, J. Cohen "Nauka Świata Dysku II. Glob.", wyd. Prószyński i S-ka"][...]Problem polega na tym, że wymagane obliczenia mogą być niemożliwe — albo w słabym sensie (zajmą o wiele za dużo czasu), albo w silnym (w ogóle nie da się ich wykonać).
__Przpuśćmy, że chcemy użyć praw mechaniki kwantowej, by przewidzieć zachowanie kota. Jeśli potraktujemy tę kwestię poważnie, to powinniśmy wypisać kwantowe funkcje falowe dla każdej subatomowej cząstki kota. Po dokonaniu tego stosujemy regułę matematyczną znaną jako równanie Schrödingera, które — jak twierdzą fizycy — przewiduje przyszły stan kota*.
__Jednak żaden rozsądny fizyk nie podejmie takiej próby, ponieważ funkcja falowa jest zbyt skomplikowana. Liczba cząstek subatomowych w kocie jest gigantyczna; nawet gdyby udało się precyzyjnie zmierzyć ich stany — czego i tak nie da się zrobić — to wszechświat nie zawiera kartki papieru tak wielkiej, by wypisać wszystkie liczby. Zatem nie można nawet zacząć obliczeń, ponieważ w praktyce chwilowy stan kota nie jest opisywalny w języku funkcji falowych. A wstawienie funkcji falowej do równania Schrödingera, cóż... lepiej o tym zapomnieć.
__Zgoda, nie jest to sensowna metoda modelowania kocich zachowań. Ale pokazuje, że zwykła retoryka fizyków o mechanice kwantowej jako „fundamentalnej” w najlepszym przypadku jest prawdą w sensie filozoficznym. Nie jest fundamentalna dla naszego kota, chociaż może być fundamentalna dla kota.
__Mimo tych problemów koty zwykle zachowują się jak koty, a w szczególności odkrywają swoją przyszłość, przeżywając ją. Na poziomie filozoficznym przyczyną może być to, że wszechświat o wiele lepiej od nas radzi sobie z rozwiązywaniem równań Schrödingera i nie potrzebuje opisu kwantowej funkcji falowej kota. Dysponuje przecież kotem, który — z tego punktu widzenia — jest swoją własną funkcją falową.
__Pogódźmy się z tym, choć wydaje się raczej mało prawdopodobne, by wszechświat przemieszczał kota w przyszłość, stosując cokolwiek podobnego do równań Schrödingera. Równanie jest ludzkim modelem, nie rzeczywistością. Ale nawet jeśli wszechświat naprawdę rozwiązuje równanie Schrödingera — a tym bardziej jeśli nie — nie ma żadnego sposobu, żebyśmy jako ograniczone istoty ludzkie, potrafili śledzić te obliczenia krok po kroku. Za wiele jest tych kroków. To co interesuje nas u kotów, pojawia się na poziomie systemowym — takie rzeczy jak mruczenie, łapanie myszy, picie mleka czy włażenie na drzewo. Równanie Schrödingera nie pomaga w zrozumieniu tych fenomenów.
__Kiedy ciąg logiczny prowadzący do opisu na poziomie jednostek w złożonym systemie do zachowania systemu jako całości jest zbyt skomplikowany, by jakikolwiek człowiek go ogarnął, zachowanie takie nazywamy wyłaniającą się cechą systemu albo po prostu wyłaniającym. Kot pijący mleko to wyłaniająca się właściwość równania Schrödingera zastosowanego do subatomowych cząstek tworzących kota. I mleko, i spodek... i podłogę w kuchni, i...

__*Schrödinger, prezentując swój znany przykład z kotem, wskazał, że mechanika kwantowa często daje nam bzdurne odpowiedzi w rodzaju „kot jest w połowie żywy i w połowie martwy”. Chciał w ten sposób dramatycznie zaakcentować rozłam między opisem rzeczywistości na poziomie kwantowym a światem, w którym realnie żyjemy. Większość fizyków nie dostrzegła tego i tworzyła skomplikowane wyjaśnienia, dlaczego koty naprawdę takie są. I dlaczego wszechświat potrzebuje świadomego obserwatora, by zagwarantować kontynuację swego istnienia. Dopiero niedawno dotarło do nich, o co chodziło Schrödingerowi, i przedstawili koncepcję dekoherencji, która pokazuje, że złożenie stanów kwantowych gwałtownie zmienia się w stan pojedynczy, chyba, że są osłonięte przed oddziaływaniem otoczenia. I wszechświat nie potrzebuje nas, żeby się jakoś trzymać, niestety. Por. Nauka Świata Dysku i w niej gościnny występ Greebo, kota niani Ogg.[/quote]

Awatar użytkownika
Bastian
Sułtan Maroka
Posty: 36946
Rejestracja: 13 gru 2005, 14:08
Lokalizacja: Gdzieś tam na północy...

Post autor: Bastian » 06 paź 2006, 19:40

[quote="Terry Pratchett w tomie "Wiedźmikołaj""]Najstarsi magowie Niewidocznego Uniwersytetu stali wokół i przyglądali się drzwiom.
Nie było żadnych wątpliwości, że ten, kto je zamknął, chciał, by pozostały zamknięte. Dziesiątki gwoździ mocowały skrzydło do framugi. W poprzek ktoś przybił deski. W dodatku aż do dzisiejszego ranka były ukryte za biblioteczką, którą ktoś przed nimi ustawił.
- I jest jeszcze kartka, Ridcully - przypomniał dziekan. - Czytałeś ją, jak przypuszczam. No wiesz, ta kartka, co jest na niej napisane: "Pod żadnym pozorem nie otwierać tych drzwi".
- Pewnie że czytałem - potwierdził Ridcully. - Myślicie, że czemu chcę je otworzyć?
- No... czemu? - zapytał wykładowca run współczesnych.
- Żeby sprawdzić, dlaczego są zamknięte, oczywiście*.

* Ta rozmowa zawiera w sobie niemal wszystko, co należy wiedzieć o ludzkiej cywilizacji. Przynajmniej o tych jej kawałkach, które leżą teraz na dnie morza, są ogrodzone lub wciąż jeszcze dymią.[/quote]
tenże i tamże pisze: - Bardzo przepraszam, madame - odezwał się Ridcully. - Czy to na pani ramieniu to kura?
- To jest, eee... no... to... To Błękitny Ptak Szczęścia - odparła Wróżka Radości.
Jej głos drżał lekko jak u kogoś, kto nie do końca wierzy w to, co właśnie powiedział, ale zamierza powtarzać to konsekwentnie na wypadek, gdyby dzięki temu słowa stały się prawdą.
- Proszę o wybaczenie, ale to jednak kura. Żywa kura - upierał się Ridcully. - Właśnie zagdakała.
- Jest niebieski - powiedziała załamana Wróżka.
- No, to przynajmniej się zgadza - ustąpił Ridcully, tak łagodnie, jak tylko potrafił. - Sam z siebie pewnie wyobrażałbym sobie Błękitnego Ptaka Szczęścia nieco bardziej opływowego, ale trudno mieć o to pretensje akurat do pani.
tenże i tamże pisze:Niewykształcony: stan umysłu, który nie wie, co to jest zaimek ani jak wyliczyć pierwiastek kwadratowy z 27,4, a posiada tylko informacje dziecinne i bezużyteczne, na przykład które z siedemdziesięciu wyglądających prawie identycznie gatunków purpurowego węża morskiego są śmiertelnie groźne, jak przyrządzać trujący miąższ drzewa sago-sago, by uzyskać pożywną zupę, jak przepowiadać pogodę z ruchów nadrzewnego kraba-złodzieja, jak nawigować przez tysiące mil po gładkim oceanie, używając tylko kawałka sznurka i małego glinianego modelu własnego dziadka, jak uzyskać niezbędne witaminy z wątroby dzikiego lodowego niedźwiedzia oraz inne, podobnie trywialne. Dziwne, że kiedy wszyscy zdobywają wykształcenie, każdy wie o zaimku, a nikt o sago-sago.
tenże i tamże pisze:To zadziwiające - biorąc pod uwagę historię ich osiągnięć w niemal każdej innej dziedzinie - że rządy tak doskonale radzą sobie z tuszowaniem spotkań z obcymi.
Jednym z powodów może być fakt, że sami obcy są zbyt zakłopotani, by o tym opowiadać.
Nie wiadomo, dlaczego większość ras zdolnych do podróży kosmicznych jako preludium oficjalnego kontaktu podejmuje czynność grzebania w bieliźnie Ziemian. Ale reprezentanci kilkuset ras długo się kręcili - niepodejrzewani przez innych - w wiejskich regionach planety i w rezultacie regularnie porywali innym planowane ofiary porwań. Niektórzy zostali wręcz porwani, gdy przygotowywali porwanie innych obcych, usiłujących porwać jeszcze innych obcych, którzy - wskutek błędnego zrozumienia instrukcji - starali się sformować bydło w kręgi i okaleczyć zboże.
Planeta Ziemia jest obecnie zakazana dla wszystkich obcych ras, do chwili kiedy porównają notatki i ustalą, ilu - jeśli w ogóle - prawdziwych ludzi rzeczywiście zdołali porwać. Istnieje smutne podejrzenie, że tylko jednego, który jest wielki, kosmaty i ma bardzo wielkie stopy.
Gdzieś tam może i jest prawda, ale kłamstwa tkwią w naszych głowach.
Bardzo podoba mi się to ostatnie zdanie...
Honi soit qui mal y pense... Chemia teraz doszła do wspaniałych wyników. Robią wiewiórki z aminokwasów. Kir Bułyczow
Gdzieś tam może i jest prawda, ale kłamstwa tkwią w naszych głowach. Terry Pratchett
Darmowy ser znajduje się tylko w pułapkach na myszy. Kir Bułyczow

Awatar użytkownika
hafilip84
Jego Gryząca Albumowość
Posty: 7641
Rejestracja: 14 gru 2005, 21:03
Lokalizacja: Legionowo

Post autor: hafilip84 » 07 paź 2006, 14:54

[quote="Terry Pratchett, "Bogowie, Honor, Ankh-Morpork""]Bibliotekarz zmarszczył nos, gdy wyczuł Anguę. Nie lubił zapachu wilkołaków. Wpuścił ich jednak, po czym zostawił przy drzwiach, a sam przeszedł do biurka i zaczął grzebać w szufladzie. Po chwili wyjął odznakę Specjalnego Funkcjonariusza Straży na sznurku. Zawiesił ją sobie mniej więcej w miejscu, gdzie powinna się znajdować szyja, po czym stanął tak bardzo na baczność, jak to tylko możliwe dla orangutana, czyli nie za bardzo. Małpa centralna rozumiała samą ideę, ale obszary zewnętrzne trochę nie nadążały.[/quote]

Awatar użytkownika
Bastian
Sułtan Maroka
Posty: 36946
Rejestracja: 13 gru 2005, 14:08
Lokalizacja: Gdzieś tam na północy...

Post autor: Bastian » 28 paź 2006, 0:18

Arturo Pérez - Reverte, "Klub Dumas"
- Wie pan co? Jak w tej waszej legendzie o księgarzu-mordercy z Barcelony, ja też byłbym w stanie zabić z powodu książki.
- Nie radzę. Zaczyna się od takiej niby drobnostki, a kończy się na tym, że człowiek kłamie, głosuje w wyborach i w ogóle.
- Albo i sprzedaje własne książki.
- Albo i to.
Honi soit qui mal y pense... Chemia teraz doszła do wspaniałych wyników. Robią wiewiórki z aminokwasów. Kir Bułyczow
Gdzieś tam może i jest prawda, ale kłamstwa tkwią w naszych głowach. Terry Pratchett
Darmowy ser znajduje się tylko w pułapkach na myszy. Kir Bułyczow

Awatar użytkownika
hafilip84
Jego Gryząca Albumowość
Posty: 7641
Rejestracja: 14 gru 2005, 21:03
Lokalizacja: Legionowo

Post autor: hafilip84 » 13 lis 2006, 4:13

[quote="Terry Pratchett, "Ostatni Kontynent""]I nie były to dokładnie owce. Wyglądały raczej jak... no, jak ludzkie owce. Sterczące uszy, biała wełna i wyraźnie baranie miny, to prawda, ale stały pionowo i miały ręce. A Rincewind był prawie pewien, że w żaden sposób nie da się skrzyżować owcy z człowiekiem. Gdyby istniała metoda, ludzie bezwzględnie by ją odkryli, zwłaszcza w co bardziej wyludnionych obszarach wiejskich.[/quote]

Awatar użytkownika
hafilip84
Jego Gryząca Albumowość
Posty: 7641
Rejestracja: 14 gru 2005, 21:03
Lokalizacja: Legionowo

Post autor: hafilip84 » 15 lis 2006, 23:13

[quote="Terry Pratchett, "Ostatni Kontynent""]__Wstawał świt, kiedy magowie w końcu zeszli z góry.
__– Nie taki zły ten bóg, moim zdaniem – uznał pierwszy prymus. – Jak na boga.
__– I przygotował nam całkiem dobrą kawę – dodał kierownik studiów nieokreślonych.
__– A ten krzew wyhodował całkiem szybko, kiedy już mu wytłumaczyliśmy, co to jest kawa – zauważył wykładowca run współczesnych.
__Maszerowali niespiesznie dalej. Pani Whitlow szła nieco z przodu i nuciła coś pod nosem. Magowie uważnie starali się zachować pełen szacunku dystans. Zdawali sobie sprawę, że w jakiś niejasny sposób to ona wygrała, choć nie mieli pojęcia, co to była za gra.
__– Zabawne, że młody Stibbons chciał tu zostać – odezwał się pierwszy prymus, rozpaczliwie usiłując myśleć o czymkolwiek oprócz wizji w różu.
__– Bóg był chyba z tego zadowolony – zauważył wykładowca run współczesnych. – Powiedział, że zaprojektowanie seksu wymaga prawdopodobnie przeprojektowania wszystkiego innego.
__– Kiedy byłem mały, często robiłem węże z gliny – wtrącił radośnie kwestor.
__– Brawo, kwestorze.
__– Nie mogę pozbyć się obawy, że mogliśmy… pozmieniać coś w przeszłości, nadrektorze – rzekł pierwszy prymus.
__– Nie rozumiem w jaki sposób – odparł Ridcully. – W końcu przeszłość zdarzyła się, zanim tu trafiliśmy.
__– Tak, ale teraz tu jesteśmy i ją zmieniamy.
__– W takim razie zmieniliśmy ją przedtem.
__I to, w powszechnej opinii, praktycznie zamykało kwestię. Bardzo łatwo jest w trakcie podróży w czasie bezsensownie pogmatwać formy czasownikowe, lecz większość problemów daje się rozwiązać przez dostatecznie wielkie ego.
__– Ale robi wrażenie, kiedy człowiek pomyśli, że ktoś z naszego uniwersytetu pomaga opracować całkiem nowe podejście w konstrukcji form życia – oświadczył kierownik studiów nieokreślonych.
__– Tak, w samej rzeczy – zgodził się dziekan. – I kto teraz powie, że edukacja nie jest dobra?
__– Nie mam pojęcia – odparł Ridcully. – Kto?
__– No, gdyby ktoś tak mówił, możemy wskazać Myślaka Stibbons i powiedzieć: Spójrzcie na niego. Pracował ciężko podczas studiów, słuchał swoich wykładowców, a teraz siedzi po prawicy boga.
__– Czy to nie jest trochę trudne do… – zaczął wykładowca run współczesnych, ale dziekan był szybszy.
__– To znaczy, że po prawej stronie boga runisto – wyjaśnił. – Co, jak przypuszczam, czyni go aniołem. Technicznie.
__– Na pewno nie. Ma lęk wysokości. Poza tym zbudowany jest z krwi i kości, a anioły są chyba… no, ze światła albo czegoś takiego. Chociaż przypuszczam, że mógłby być świętym.
__– A potrafi czynić cuda?
__– Nie jestem pewien. Kiedy wychodziliśmy, dyskutowali o przerobieniu siedzeń samców pawianów, żeby stały się bardziej atrakcyjne.
__Magowie zastanawiali się nad tym przez chwilę.
__– Według mnie to byłby prawdziwy cud – uznał Ridcully.
__– Nie powiedziałbym jednak, że chciałbym na coś takiego poświęcić wolne popołudnie – mruknął w zadumie pierwszy prymus.
__– Według boga, wszystko polega na tym, żeby skłonić stworzenia, by chciały… zajmować się… żeby zabrały się do tworzenia nowych pokoleń, kiedy mogą przecież spędzać czas bardziej… produktywnie. Okazuje się, że wiele zwierząt wymaga całkowitej przebudowy.
__– Od siedzenia w górę, cha, cha, cha!
__– Dziękuję za tę cenną uwagę, dziekanie.
__– Ale właściwie jak to działa? – zainteresował się pierwszy prymus. – Samica pawiana widzi samca pawiana i mówi: „Słowo daję, co za barwne siedzenie, robi wrażenie, zajmijmy się zatem… działalnością małżeńską”?
__– Muszę przyznać, że sam często się nad tym zastanawiam – rzekł wykładowca run współczesnych. – Weźmy takie żaby. Gdybym na przykład był panią żabą szukającą męża, chciałbym poznać… no, długość nóg, kompetencje w łapaniu much…
__– Długość języka – wtrącił Ridcully. – Dziekanie, czy mógłbyś brać coś na ten kaszel?
__– No właśnie – zgodził się wykładowca run współczesnych. – Czy ma porządne bajorko i tak dalej. Raczej nie opierałbym swoich decyzji na tym, czy kandydat potrafi wydąć gardło do rozmiarów brzucha i wołać głośno „rade, rade”.
__– O ile się nie mylę, to brzmi „rechu, rechu, rechu”, runisto.
__– Na pewno?
__– Wydaje się, że tak.
__– No to które robią „rade, rade”?
__– Pewnie radela… radiolarie.
__– A są takie?
__– Tak. Bóg je pewnie lubi, bo podobne do ameb.
__– Zawsze uważałem, że seks to dość niegustowna metoda zapewnienia kontynuacji gatunku – oznajmił kierownik studiów nieokreślonych, gdy dotarli na plażę. – Jestem pewien, że dałoby się to załatwić inaczej. Wszystko to takie… staroświeckie, moim zdaniem. I męczące.
__– No cóż, ogólnie skłonny jestem się zgodzić, ale co proponujesz w zamian? – Spytał Ridcully.
__– Brydża – odparł stanowczo kierownik studiów nieokreślonych.
__– Naprawdę? Brydża?
__– Masz na myśli taką grę w karty? – upewnił się dziekan.
__– Nie rozumiem, dlaczego by nie. Może być bardzo ekscytująca, świetnie sprzyja nawiązywaniu kontaktów towarzyskich i nie wymaga specjalistycznego sprzętu.
__– Ale potrzebna jest czwórka – zauważył Ridcully.
__– No tak, o tym nie pomyślałem. Rzeczywiście, mogą się pojawić problemy. No dobrze. A co powiecie na… krokieta? Można grać we dwójkę. Ba często mi się zdarzało, że wyskakiwałem na szybkie stuknięcie czy dwa całkiem sam.
__Ridcully pozwolił, aby nieco większa przestrzeń pojawiła się między nim a kierownikiem studiów nieokreślonych.
__– Nie potrafię dostrzec, w jaki sposób można by wykorzystać krokieta w celach prokreacyjnych __– powiedział ostrożnie. – Rekreacja owszem, przyznaję. Ale nie prokreacja. Znaczy, niby jak to ma działać?
__– To on jest bogiem – burknął kierownik studiów nieokreślonych. – Powinien jakoś rozwiązać kwestie techniczne, prawda?
__– Ale myślisz, że kobieta naprawdę zdecyduje się spędzić życie z mężczyzną tylko dlatego, że potrafi stuknąć długim młotkiem? – nie dowierzał dziekan.
__– Wydaje mi się, kiedy się dobrze zastanowić, że to nie bardziej absurdal… – zaczął Ridcully i urwał. – Myślę, że powinniśmy zostawić ten temat – oświadczył.
__– Nie dalej jak w zeszłym tygodniu grałem z nim w krokieta – syknął dziekan do ucha Ridcully’emu, kiedy tylko kierownik się oddalił. – Nie będę czuł się dobrze, dopóki nie wezmę porządnej kąpieli.
__– Kiedy wrócimy, zamkniemy gdzieś jego młotki, możesz być pewien – szepnął nadrektor.
__– On ma w swoim pokoju całą masę książek o krokiecie. Wiedziałeś o tym? Niektóre nawet z kolorowymi ilustracjami!
__– Czego?
__– Słynnych krokietowych uderzeń. Uważam, że koniecznie trzeba mu odebrać młotek.
__– Właśnie o czymś takim myślałem, dziekanie. Właśnie o czymś takim…[/quote]

Awatar użytkownika
Bastian
Sułtan Maroka
Posty: 36946
Rejestracja: 13 gru 2005, 14:08
Lokalizacja: Gdzieś tam na północy...

Post autor: Bastian » 22 sty 2007, 23:01

[quote="John Irving w powieści "Regulamin tłoczni win""]
Znalezienie doktora Larcha powierzono zasmarkanemu sierocie, który wrócił po jakimś czasie z gilami do pasa (jeden smark przyczepił mu się na ukos do policzka, jak znak po chlaśnięciu batem). Zasmarkaniec imieniem (naturalnie, za sprawą siostry Angeli) Curly Day obwieścił przez nos, że doktor Larch wsiadł w pociąg jadący do Wodospadu Trzy Mile, żeby odzyskać zwłoki ludzkie, skierowane do następnej stacji przez zawiadowcę (którym powodowała małpia złośliwość i urażona duma religijna). Po prostu zabronił wyładunku trupa w St. Cloud's. Larch, słysząc o tym, wpadł w jeszcze większą wściekłość niż zawiadowca i wsiadł w pociąg jadący bezpośrednio za tym, który uwiózł ciało.
- No nie... - jęknęła głucho siostra Edna.
(...)
Wieczorem, w półtorej doby od wyruszenia na stację celem odebrania trupa, którego zawiadowca nie chciał ani zatrzymać, ani oddać, Wilbur Larch powrócił do St. Cloud's, zmęczony, lecz triumfujący, z ciałem, które miało niebawem otrzymać imię Klara. Pojechał za Klarą do Wodospadu Trzy Mile. Tamtejszy zawiadowca tak się przeraził przesyłką, że absolutnie nie pozwolił jej wyładować, więc pojechała dalej - a Larch za nią - i tak ją tropił od stacji do stacji, wciąż następnym pociągiem. Każdy kolejny zawiadowca był zdania, że trupa trzeba pochować, ale żaden nie poczuwał się do obowiązku przechowywania na swojej stacji trupa, po którego nikt się nie zgłaszał. Z drugiej strony, ciało nie wyglądało na przeznaczone do ziemi: chlupał w nim płyn balsamujący, skóra była jak rzemienna, gdzieniegdzie prześwitywały tętnice i żyły o nieziemskich kolorach.
- Mnie nie obchodzi, co to jest. Ja tego nie biorę - oświadczył zawiadowca stacji Wodospad Trzy Mile.
Z Wodospadu Trzy Mile Klara pojechała do Misery Gore, stamtąd do Moxie Gore, stamtąd do East Moxie, i tak dalej, i tak dalej. W Harmony, Maine, Larch dogonił ją na postoju trwającym parę minut i wdał się w piekielną awanturę z zawiadowcą stacji - a przy okazji napędził nie lada strachu całemu personelowi - zanim Klara została odesłana w dalszą podróż.
- To było moje ciało! - pieklił się Larch. - Nosiło plakietkę z moim nazwiskiem! To pomoc naukowa dla studenta, który odbywa praktykę u mnie, w moim szpitalu w St. Cloud's! Oddajcie mi moje ciało! Dlaczego wysyłacie je w odwrotną stronę? Dlaczego odsyłacie je ode mnie?
- Dojechało do tej stacji, tak czy nie? - argumentował zawiadowca. - Nikt go jakoś nie odebrał w St. Cloud's, zdaje mi się.
- Zawiadowca z St. Cloud's to wariat! - gorączkował się Larch, podrygując przy tym nerwowo, przez co sam sprawiał wrażenie niezrównoważonego psychicznie.
- Może tak, a może nie - zauważył filozoficznie zawiadowca stacji Harmony. - Ja tylko wiem, że trup dojechał tutaj, a ja go posłałem dalej.
- Na litość boską, przecież to nie duch, nie straszy! - jęknął Larch.
- A czy ja mówię, że straszy? - zdziwił się zawiadowca. - Może straszy, może nie straszy. Trudno orzec, za krótko tu był.
- Banda idiotów! - wrzasnął Larch i wsiadł do następbego pociągu.
Przejeżdżając przez stację Cornville (gdzie pociąg się nie zatrzymywał), Wilbur Larch wychylił się przez okno i dwóch Bogu ducha winnych chłopów, którzy przerwali pracę na kartoflisku, żeby pomachać podróżnym, poczęstował wściekłym okrzykiem:
- Maine to ojczyzna kretynów!
Na stacji Skowhegan Larch zapytał zawiadowcę, gdzie, do cholery, jego zdaniem, jedzie ten zakichany trup.
- Mnie się widzi, że do Bath - powiedział zawiadowca stacji Skowhegan. - Stamtąd był wysłany, a jak go nikt nie chciał odebrać w miejscu przeznaczenia, to musi wrócić do nadawcy.
- Ktoś bardzo chciał go odebrać w miejscu przeznaczenia! - ryknął wielkim głosem Wilbur Larch. - Ja chciałem go odebrać w miejscu przeznaczenia!
Ciało wysłane zostało ze szpitala w Bath na adres szpitala w St. Cloud's. Zmarła za życia ofiarowała swoje zwłoki nauce, a że patolog z Bath Memorial Hospital wiedział o zapotrzebowaniu doktora Larcha na świeże zwłoki damskie - natychmiast je do niego wyekspediował.
Doktor Larch dopędził Klarę na stacji Augusta. Augusta, jak na stan Maine, była oazą intelektualistów: tamtejszy zawiadowca od razu zorientował się, że ciało jedzie w złym kierunku.
- Oczywiście, że jedzie w złym kierunku! - poparł go entuzjastycznie Wilbur Larch.
- Psiakrew, cholera - zirytował się zawiadowca stacji Augusta. - To tam, w pańskich stronach, nie rozumieją po angielsku?
- Tam nikt nigdy nie słyszał angielskiej mowy! - prychnął Larch. - Słowo daję, najchętniej wysłałbym po truposzu do tych wszystkich pipidówek po kolei, jeszcze lepiej po jednym dziennie!
- Paru facetów wyszłoby z siebie, jak nic - zaopiniował cierpkim głosem zawiadowca stacji Augusta, ciekaw, jak długo jeszcze doktor Larch zamierza "wychodzić z siebie".
Długa podróż powrotna z Klarą do St. Cloud's bynajmniej nie uspokoiła Wilbura Larcha. Na każdej stacji, która mu się naraziła w związku z trupem - szczególnie w Harmony, ale w East Moxie, Moxie Gore i pozostałych też - doktor wykorzystał czas postoju na poinformowanie zawiadowcy, co o nim myśli.
- Kretynowo! - oświadczył zawiadowcy stacji Harmony. - Gdzie ta "harmonia"? No gdzie? Daj mi pan jeden przykład!
- Harmonia była, zanim pan się tu zjawił ze swoim trupem - odparował zawiadowca.
- Kretynowo! - krzyknął Larch przez otwarte okno ruszającego pociągu. - Idiotsburg!
Ku jego wielkiemu rozczarowaniu, kiedy pociąg zajechał na stację St. Cloud's, zawiadowcy nie było na peronie.
- Przerwa obiadowa - poinformował doktora Larcha jakiś człowiek, co było o tyle mało wiarygodne, że zapadał zmierzch.
- Może raczej kolacyjna? - wyraził powątpiewanie Larch. - A może zawiadowca nie zna się na zegarku? - dźgnął żądłem ironii. Opłacił dwóch włóczęgów, żeby zataszczyli Klarę na wzgórze, do budynku sierocińca.[/quote]
Honi soit qui mal y pense... Chemia teraz doszła do wspaniałych wyników. Robią wiewiórki z aminokwasów. Kir Bułyczow
Gdzieś tam może i jest prawda, ale kłamstwa tkwią w naszych głowach. Terry Pratchett
Darmowy ser znajduje się tylko w pułapkach na myszy. Kir Bułyczow

Awatar użytkownika
hafilip84
Jego Gryząca Albumowość
Posty: 7641
Rejestracja: 14 gru 2005, 21:03
Lokalizacja: Legionowo

Post autor: hafilip84 » 03 mar 2007, 1:02

[quote="Terry Pratchett, "Blask fantastyczny""]Rincewind chciał nazbierać chrustu, ale zrezygnował. Trudno palić drewnem, które zaczyna rozmowę.[/quote]

Awatar użytkownika
Bastian
Sułtan Maroka
Posty: 36946
Rejestracja: 13 gru 2005, 14:08
Lokalizacja: Gdzieś tam na północy...

Post autor: Bastian » 05 maja 2007, 19:06

Mistrzowskie przedstawienie atmosfery pośpiechu i chaosu. Nawet ma to coś wspólnego z transportem :]

[quote="Stanisław Lem, "Opowieści o pilocie Pirxie", "Terminus""]
Piekło zaczęło się o dziewiątej. Na lotnisku był normalny ruch - do startów kolejka, co sześć minut bełkotanie wielkich megafonów, ostrzegawcze race, potem huk, ryk, grzmot silników na próbie pełnego ciągu, po każdym starcie całymi kaskadami opadał wzbity wysoko kurz, jeszcze dobrze nie osiadł, jak z wieżyczki obwieszczano wolną drogę następnemu - wszystkim spieszyło się, każdy chciał urwać jeszcze parę minut, jak zwykle w towarowym porcie podczas szczytu: prawie każdy statek szedł na Marsa, który wołał rozpaczliwie o maszyny i zieleniny - ludzie nie widzieli tam kawałka jarzyny całymi miesiącami, hydroponiczne solaria dopiero się budowały.

Do podstawionych rakiet toczyły się tymczasem dźwigi, betoniarki, elementy kratowych konstrukcji, bele szklanej waty, cysterny z cementem, ropą, lekarstwa - na sygnał wszyscy ludzie kryli się, gdzie kto mógł, w rowach przeciwpromiennych, w opancerzonych ciągnikach, a jeszcze beton dobrze nie ostygł, kiedy wracali do roboty. O dziesiątej, kiedy słońce, całe w dymach, czerwone, jakby spuchnięte, wzniosło się nad widnokrąg, ochronne przypory betonowe między stanowiskami startowymi były poryte, okopcone, przeżarte ogniem, głębokie pęknięcia zachlapywano naprędce szybko schnącym cementem, który błotnistymi fontannami walił z wężów, tymczasem załogi antyradiacyjne wyskakiwały z transporterów w wielogłowych skafandrach, żeby strugami sprężonego piachu ścierać promieniste zanieczyszczenia, we wszystkie strony na syrenach pędziły pomalowane w czerwono-czarne szachownice łaziki kontroli, na wieży kapitanatu ktoś urywał sobie gardło przy megafonie, u szczytu ostrych wież młynkowały wielkie bumerangi radarów - jednym słowem, wszystko było tak, jak ma być. Pirx dwoił się i troił. Trzeba było przyjąć jeszcze na pokład dostarczone w ostatniej chwili świeże mięso, zatankować wodę do picia, sprawdzić aparaturę chłodni (minimalna wynosiła minus pięć, delegat SPT kręcił głową, ale w końcu zlitował się i podpisał), sprężarki, choć po generalnym remoncie, zaczęły na próbie łzawić spod zaworów, głos Pirxa upodabniał się z wolna do jerychońskiej trąby, naraz okazało się, że woda jest źle rozmieszczona - jakiś kretyn przerzucił zawór, nim wypełniły się denne zbiorniki - podpisywał papiery, wtykano mu po pięć naraz, nie wiedział, co podpisuje. Na zegarze była jedenasta - mieli godzinę do startu, i wtedy bomba.

Kapitanat nie da wolnej drogi, bo stary system dysz, zbyt niebezpieczny opad radioaktywny - statek powinien mieć pomocniczy napęd boro-wodorowy, tak jak Gigant - ten frachtowiec, który startował o szóstej - Pirx, już zachrypnięty od krzyku, naraz się uspokoił. Czy dyspozytor ruchu zdaje sobie sprawę z tego, co mówi? Czy dopiero teraz zauważył Błękitną Gwiazdę? Z tego mogą być wielkie - bardzo wielkie nieprzyjemności. O co chodzi? Dodatkowa osłona? Z czego? Worki z piaskiem. Ile? Bagatelka - trzy tysiące sztuk. Proszę bardzo - on i tak wystartuje w wyznaczonym czasie. Rachunek Kompanii zostanie obciążony. Proszę obciążać.

Pocił się. Wszystko jakby się sprzysięgło, żeby powiększyć jeszcze i tak panujący chaos: elektryk wymyśla mechanikowi, który nie sprawdził awaryjnego rozrządu, drugi pilot wyskoczył gdzieś na pięć minut, z narzeczoną się żegna, felczer w ogóle znikł, czterdzieści pancernych mamutów zajechało pod statek, okrążyło go i ludzie w czarnych kombinezonach biegiem układają worki z piaskiem, semafor na wieżyczce nagli ich dzikimi łamańcami, przyszedł jakiś radiogram, zamiast pilota odebrał go elektryk, zapomniał wciągnąć do książki radiowej, zresztą to nie jego rzecz, Pirxowi kręciło się już w głowie, udawał tylko, że wie, co się dzieje - na dwadzieścia minut przed godziną zero powziął dramatyczną decyzję: kazał przepompować całą wodę z dziobowych zbiorników na rufę. Niech się dzieje, co chce - najwyżej zagotuje się, ale za to stateczność będą mieli lepszą.

O jedenastej czterdzieści - próba silników. Od tej chwili odwrotu już nie było. Okazało się, że nie wszyscy ludzie są do niczego - zwłaszcza Boman przypadł mu do gustu - nie widziało się go ani nie słyszało, a wszystko szło jak w zegarku: przedmuch dysz, mały ciąg, pełny - na sześć minut przed zerem, kiedy kapitanat wyrzucił sygnał DO STARTU, byli gotowi. Wszyscy leżeli już na rozłożonych fotelach, gdy znalazł się felczer; drugi pilot, Mulat, wrócił, bardzo markotny, od narzeczonej, głośnik charczał, beczał, mruczał, nareszcie wskazówka automatu nakryła zero, dostali wolną drogę. Start.

Pirx wiedział oczywiście, że 19 000 ton to nie patrolowa skorupka, w której jest akurat tyle miejsca, żeby się szeroko uśmiechnąć, statek nie pchła, nie skoczy, trzeba wyrabiać ciąg - ale czegoś takiego się nie spodziewał. Mieli już pół mocy na zegarach, kadłub drżał od rufowych wyrzutni do szczytu, jakby się miał rozlecieć w kawałki, a wskaźnik obciążenia mówił, że jeszcze się nie oderwali od betonu. Przemknęło mu przez głowę, że Gwiazda może zaczepiła o coś - podobno taka rzecz zdarza się raz na sto lat - w tym momencie wskaźnik ruszył. Stali na ogniu, Gwiazda dygotała, wskazówka grawimetru tańczyła jak szalona po skali; z westchnieniem osunął się na poduszki, rozluźniając mięśnie - odtąd, choćby chciał, nie mógł już nic zrobić. Szli w górę. Od razu dostali radiowe upomnienie za start całą mocą - bo to daje nadmierne skażenie radioaktywne. Kompania będzie obciążona dodatkową, karną opłatą. Kompania? Bardzo dobrze, niech płaci, niech ją cholera weźmie! Pirx tylko się skrzywił, nie próbował się nawet spierać z kapitanatem, że startował połową ciągu. Czy miał może lądować i wzywać komisję i żądać protokolarnego odpieczętowania zapisu w uranografach?

Zresztą w tej chwili miał na głowie coś zupełnie innego: przebijanie atmosfery. W życiu nie siedział jeszcze na statku, który się tak trząsł. Podobnie mogli się czuć chyba tylko ludzie w głowicy średniowiecznego taranu, walącego w mur. Wszystko wprost skakało, latali w pasach, że dusza z nich wychodziła, grawimetr nie mógł się zdecydować, pokazywał to 3,8 to 4,9, podpełzał bezwstydnie do piątki i jak przestraszony zlatywał nagle na trzy. Zupełnie jakby kluski mieli w wyrzutniach! Szli już całą mocą, oczywista, Pirx obiema rękami przyciskał haubę do głowy, bo inaczej nie słyszał głosu pilota w słuchawkach - tak ryczała Gwiazda! Nie był to triumfalny grzmot balistyczny. Jej walka z ziemską grawitacją przypominała pełną rozpaczy agonię. Przez dobre parę minut można było myśleć, że to nie oni startują z Ziemi, ale wiszą nieruchomo, odpychając planetę całą mocą odrzutu - tak wyczuwalny był pełen męczarni wysiłek Gwiazdy! Wszystkie blachy, złącza aż zamazało w konturach od wibracji i Pirxowi wydało się, że słyszy trzaskanie puszczających szwów, ale to było złudzenie - w tym piekle nie złowiłby nawet trąb Sądu Ostatecznego.

Temperatura powłoki dziobu - o, to był jedyny wskaźnik, który się nie wahał, nie cofał, nie skakał ani nie zatrzymywał, ale spokojnie lazł w górę, jakby miał przed sobą jeszcze co najmniej metr miejsca na skali, a nie same końcowe, czerwone cyfry: 2500, 2800 - zostało ledwie parę kresek, kiedy Pirx spojrzał w tę stronę. Przy tym nie mieli nawet szybkości orbitalnej, wszystko, czego się dorobili, to było 6,6 km/sek. w czternastej minucie lotu! Przeszyła go okropna myśl, jak w koszmarze, który nawiedza czasem pilotów, że w ogóle się nie oderwał, a to, co bierze za śmigające w ekranach chmury, jest po prostu parą buchającą z pękniętych rur chłodzenia! Tak źle jednak nie było: lecieli. Felczer leżał blady jak ściana i chorował. Pirx pomyślał sobie, że z opieki lekarskiej, którą ten nad nimi roztoczy, nie będzie wielkiej pociechy. Inżynierowie trzymali się dobrze, a Boman nawet się nie spocił - leżał sobie siwy, spokojny, szczupły, jak chłopczyk z zamkniętymi oczami. Spod foteli, z amortyzatorów sikał na podłogę płyn hydrauliczny, aż miło - tłoki dobijały niemal do końca. Pirx był tylko ciekaw, co się stanie, jak naprawdę dobiją.

Ponieważ był przyzwyczajony do całkiem innego, nowoczesnego układu zegarów, wciąż głowa obracała mu się w niewłaściwą stronę, kiedy chciał skontrolować ciąg, chłodzenie, szybkość, co tam z powłoką, no i przede wszystkim, czy siedzą na synergicznej.

Pilot, z którym porozumiewał się krzykami przez interkom, trochę się jakby stracił - to wchodzili na kurs, to wychodzili, wahnięcia naturalnie drobne, ułamkowe, ale przy przebijaniu atmosfery wystarczą, żeby zaraz jedna burta zaczęła grzać się mocniej od drugiej - w pancerzu powstają wtedy kolosalne napięcia termiczne, skutki mogą być fatalne - pocieszał się tylko nadzieją, że skoro ta kosmata skorupa wytrzymała setki startów, to wytrzyma i ten.

Wskazówka termopary doszła do końca skali: 3500 stopni jak obszył, tyle mieli na zewnątrz, i gdyby to miało trwać jeszcze dziesięć minut, wiedział, że powłoka zacznie się rozłazić - karbidki też nie są niezniszczalne. Jaki gruby był pancerz? Na to nie było żadnego wskaźnika, w każdym razie - porządnie nadpalony. Robiło mu się gorąco, ale tylko z wrażenia, bo wewnętrzny termometr stał na dwudziestu siedmiu, jak przy starcie. Byli na sześćdziesiątym kilometrze, atmosfera została praktycznie pod nimi, szybkość - 7,4 km/sek. Szli trochę równiej, ale wciąż na potrójnym niemal obciążeniu. Ta Gwiazda ruszała się jak ołowiany kloc. W żaden sposób nie można jej było uczciwie rozpędzić - nawet w próżni. Dlaczego? Pojęcia nie miał.
[/quote]

I jeszcze nieco dalej:
Półtora miliona kilometrów za Arbitrem przeżyli pierwszy wstrząs: obiadu nie dało się jeść. Radiomonter zawiódł straszliwie. Najbardziej pieklił się felczer - okazało się, że jest chory na żołądek, przed samym startem kupił kilka kur, dał jedną monterowi - i rosół był pełen pierza. Dla reszty miały być befsztyki - można było zajmować się nimi przez resztę życia.

- Hartowane, czy co? - powiedział drugi pilot i tak dziabnął widelcem swoją porcję, że wyskoczyła z talerza.

Monter był niewrażliwy na docinki. Poradził felczerowi, żeby sobie ten rosół przecedził. Pirx czuł, że powinien wystąpić jako rozjemca, a właściwie jako zwierzchnik, ale nie wiedział, co robić. Chciało mu się śmiać.
Honi soit qui mal y pense... Chemia teraz doszła do wspaniałych wyników. Robią wiewiórki z aminokwasów. Kir Bułyczow
Gdzieś tam może i jest prawda, ale kłamstwa tkwią w naszych głowach. Terry Pratchett
Darmowy ser znajduje się tylko w pułapkach na myszy. Kir Bułyczow

Awatar użytkownika
fik
Naczelne Chamidło
Posty: 27736
Rejestracja: 10 gru 2005, 12:34
Lokalizacja: so wait for me at niemandswasser

Post autor: fik » 30 sty 2008, 2:00

Mały Książę.
Wtedy pojawił się lis.
- Dzień dobry - powiedział lis.
- Dzień dobry - odpowiedział grzecznie Mały Książę i obejrzał się, ale nic nie dostrzegł.
- Jestem tutaj - posłyszał głos - pod jabłonią!
- Ktoś ty? - spytał Mały Książę. - Jesteś bardzo ładny...
- Jestem lisem - odpowiedział lis.
- Chodź pobawić się ze mną - zaproponował Mały Książę. - Jestem taki smutny...
- Nie mogę bawić się z tobą - odparł lis. - Nie jestem oswojony.
- Ach, przepraszam - powiedział Mały Książę. Lecz po namyśle dorzucił: - Co znaczy "oswojony"?
- Nie jesteś tutejszy - powiedział lis. - Czego szukasz?
- Szukam ludzi - odpowiedział Mały Książę. - Co znaczy "oswojony"?
- Ludzie mają strzelby i polują - powiedział lis. - To bardzo kłopotliwe. Hodują także kury, i to jest interesujące. Poszukujesz kur?
- Nie - odrzekł Mały Książę. - Szukam przyjaciół. Co znaczy "oswoić"?
- Jest to pojęcie zupełnie zapomniane - powiedział lis. - "Oswoić" znaczy "stworzyć więzy".
- Stworzyć więzy?
- Oczywiście - powiedział lis. - Teraz jesteś dla mnie tylko małym chłopcem, podobnym do stu tysięcy małych chłopców. Nie potrzebuję ciebie. I ty mnie nie potrzebujesz. Jestem dla ciebie tylko lisem, podobnym do stu tysięcy innych lisów. Lecz jeżeli mnie oswoisz, będziemy się nawzajem potrzebować. Będziesz dla mnie jedyny na świecie. I ja będę dla ciebie jedyny na świecie.
(...)
W ten sposób Mały Książę oswoił lisa. A gdy godzina rozstania była bliska, lis powiedział:
- Ach, będę płakać!
- To twoja wina - odpowiedział Mały Książę - nie życzyłem ci nic złego. Sam chciałeś, abym cię oswoił...
- Oczywiście - odparł lis.
- Ale będziesz płakać?
- Oczywiście.
- A więc nic nie zyskałeś na oswojeniu?
- Zyskałem coś ze względu na kolor zboża - powiedział lis, a później dorzucił: - Idź jeszcze raz zobaczyć róże. Zrozumiesz wtedy, że twoja róża jest jedyna na świecie. Gdy przyjdziesz pożegnać się ze mną, zrobię ci prezent z pewnej tajemnicy.
(...)
Powrócił do lisa.
- Żegnaj - powiedział.
- Żegnaj - odpowiedział lis. - A oto mój sekret. Jest bardzo prosty: dobrze widzi się tylko sercem. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu.
- Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu - powtórzył Mały Książę, aby zapamiętać.
- Twoja róża ma dla ciebie tak wielkie znaczenie, ponieważ poświęciłeś jej wiele czasu.
- Ponieważ poświęciłem jej wiele czasu... - powtórzył Mały Książę, aby zapamiętać.
- Ludzie zapomnieli o tej prawdzie - rzekł lis. - Lecz tobie nie wolno zapomnieć. Stajesz się odpowiedzialny na zawsze za to, co oswoiłeś. Jesteś odpowiedzialny za twoją różę.
- Jestem odpowiedzialny za moją różę... - powtórzył Mały Książę, aby zapamiętać.


[ Dodano: 2008-01-30, 03:30 ]
Bastian pisze:Brrr, nie trawię Stachury...
Ale dlaczego?

(fik, co właśnie sobie przyniósł od ojca z pokoju siekierezadę)
the only thing that closes quicker than our caskets be the factories

Awatar użytkownika
Bastian
Sułtan Maroka
Posty: 36946
Rejestracja: 13 gru 2005, 14:08
Lokalizacja: Gdzieś tam na północy...

Post autor: Bastian » 30 sty 2008, 19:42

Nie wiem, kwestia gustu. Kilka utworów mi się nawet podoba...
Honi soit qui mal y pense... Chemia teraz doszła do wspaniałych wyników. Robią wiewiórki z aminokwasów. Kir Bułyczow
Gdzieś tam może i jest prawda, ale kłamstwa tkwią w naszych głowach. Terry Pratchett
Darmowy ser znajduje się tylko w pułapkach na myszy. Kir Bułyczow

Awatar użytkownika
hafilip84
Jego Gryząca Albumowość
Posty: 7641
Rejestracja: 14 gru 2005, 21:03
Lokalizacja: Legionowo

Post autor: hafilip84 » 22 sie 2009, 22:59

[quote="Terry Pratchett, "Świat Finansjery""][Rzecz się dzieje w mennicy, przyp. mój]
__– Czy to już wszystko, sir? Bo mamy jeszcze trochę do zrobienia przed końcem dniówki, a jeśli zostaniemy dłużej, to musimy zrobić więcej pieniędzy, żeby sobie zapłacić za nadgodziny, tylko, że jak chłopcy są zmęczeni, okazuje się, że zarabiamy pieniądze szybciej, niż je produkujemy, co prowadzi do pewnego... tylko tak mogę to określić... zamieszania...
__– Chce pan powiedzieć, że jeśli pracujecie w nadgodzinach, musicie brać więcej nadgodzin, żeby za nie zapłacić? – upewnił się Moist.
__Wciąż się zastanawiał, jak nielogiczne może się stać logiczne rozumowanie, jeśli zajmuje się nim dostatecznie duży komitet.
__– Zgadza się, sir – potwierdził Shady. – A na końcu tej drogi leży szaleństwo.[/quote]
Podkreślenia moje. Oddają dość dobrze, to co się wielokrotnie dzieje wokół nas, niestety.

ODPOWIEDZ