Ostatnie słowa z M/s "Nysa"
Katarzyna Fryc, Gdynia, 2006-10-20, ostatnia aktualizacja 2006-10-20 00:21
Wiem, że nie ma dla nas ratunku, fale zalewają statek - te słowa 40 lat temu skreślił na kartce marynarz statku "Nysa". Zanim zatonął z 17 kolegami, włożył list do butelki i rzucił w fale Morza Północnego. Ciąg niesamowitych przypadków sprawił, że list trafił do naszej redakcji
Tragedia "Nysy" była pierwszą po wojnie katastrofą w naszej flocie handlowej, w której zginęła cała załoga. Co zdarzyło się na statku 10 stycznia 1965 r., do dziś nikt nie wie. Tego dnia na Morzu Północnym szalał sztorm 10 stopni w skali Beauforta, sypał gęsty śnieg. Mały motorowiec "Nysa" z transportem złomowanych szyn kolejowych płynął ze szkockiego Leith do portu w Oslo. Ostatnim śladem jego istnienia był świetlny sygnał SOS odebrany w nocy przez norweski statek. Dzień później na miejscu tragedii polski trawler "Dalmor" odnalazł dwie rozbite szalupy, koła ratunkowe i kilka przedmiotów z "Nysy". 14 stycznia u wybrzeży Szwecji morze wyrzuciło ciała siedmiu spośród 18 ofiar katastrofy.
Trzy lata później spacerujące po plaży w Ustce małżeństwo z Poznania zwróciło uwagę na wystającą z wody butelkę. W środku znaleźli zapisaną nierównym pismem kartkę papieru śniadaniowego. "Statek nasz załadowany jest szynami, mocno przeładowany, ogromny sztorm. Wiem, że nie ma dla nas ratunku, fale zalewają statek, silniki przestały pracować, a wraz z nimi pompy. Próbowaliśmy spuścić szalupę. Woda zalewała ją jednak. Statek pogrąża się coraz bardziej w głębinę. Dalej nie mogę pisać. M/s Nysa 1965 r.".
Zabrali list do Poznania i oddali znajomym, których krewna straciła na "Nysie" męża. Ta krewna to Danuta Stachowiak z Gdyni, wdowa po Edmundzie Stachowiaku. Już nie żyje.
- Miałem siedem lat, kiedy z radia dowiedzieliśmy się, że tata zginął - mówi Jerzy Stachowiak, syn, dziś 48-letni marynarz. - Kiedy kilka lat po śmierci ojca ci państwo z Poznania przywieźli list, matka schowała go głęboko w szufladzie. Nikomu o nim nie wspomniała. Dopiero po moim ślubie dała mi ten list razem z pamiątkami po ojcu. Próbowałem pytać, dlaczego wcześniej nic nie mówiła. Powtarzała, że nie chciała tamtych spraw rozgrzebywać.
Zżółkła kartka przeleżała w kartonie do grudnia zeszłego roku, kiedy w gdyńskim kościele odsłonięto tablicę upamiętniającą ofiary "Nysy". Na uroczystość zjechały rodziny. Jerzy Stachowiak i jego żona uznali, że to najlepsza okazja, żeby powiedzieć o liście.
- Wstrząs. Jakbym jeszcze raz przeżyła śmierć Tadeusza - mówi Bogumiła Osiecka, żona najmłodszego z marynarzy, 23-letniego trzeciego oficera, który zostawił ją wtedy z trzymiesięcznym synkiem. - Czytając list, zrozumiałam, co mąż musiał czuć przed śmiercią.
List obejrzały wdowy i rodziny sześciu ofiar z Trójmiasta.
- Próbowałyśmy zidentyfikować, czyje to pismo. Żadna z nas go nie rozpoznała - opowiada Wanda Jońska-Mężeńska, wdowa po starszym marynarzu Henryku Jońskim. - Ale zostaje jeszcze 12 innych marynarzy z całej Polski, którzy mogli go skreślić. Pokażcie list w "Gazecie", może ktoś rozpozna to pismo.
Wdowy boją się, że czas zniszczy i tak już sfatygowany kawałek papieru. Chcą go przekazać Centralnemu Muzeum Morskiemu w Gdańsku. - U nas znajdzie godne miejsce, od razu oddamy go do konserwacji - zapewnia Maria Dyrka, wicedyrektor CMM.
Zwracam się z prośbą do rodzin ofiar katastrofy „Nysy” o próbę identyfikacji charakteru pisma na zamieszczonym obok liście. Czekam na wiadomość:
katarzyna.fryc-hyzy@gdansk.agora.pl
Ofiary katastrofy "Nysy":
Gustaw Gomułka (kapitan); oficerowie: Władysław Litwin, Roman Krzoska, Tadeusz Osiecki; marynarze: Henryk Joński, Jan Urbański, Roman Felich, Zdzisław Staszewski, Ryszard Raszewski, Edmund Stachowiak; mechanicy: Antoni Styk, Ludwik Konieczny, Jan Szczęsny, Jerzy Pieper; oraz: Tadeusz Morawiak (motorzysta), Henryk Sikuciński (ochmistrz), Roman Moszkowicz (kucharz), Zdzisław Kleczkowski (steward).