ŹródełkoPolska komunikacja miejska, czyli większe zło
Kiedyś na wycieczce we Włoszech słuchałem, jak przewodnik po Rzymie opowiadał o kłopotach, z jakimi budowniczy tamtejszego metra musieli się zmagać. Gdziekolwiek nie wbili łopaty, od razu trafiali na jakiś zabytek, trzeba było wzywać konserwatora, zbiegali się archeolodzy i tak budowa drugiej nitki rzymskiego metra trwała ćwierć wieku. Pierwszą ukończono zaraz po wojnie. Warszawskie metro najpierw nie budowało się przez prawie 60 lat, a budowa całej pierwszej linii też trwała 25 lat. Z tym, że w Warszawie raczej nie natrafiano na zabytki.
Za to w Warszawie, podobnie jak w Rzymie czy każdej innej europejskiej stolicy, musimy zmagać się z korkami. Przebić się z Pragi na Górny Mokotów w godzinach porannego szczytu to zadanie czasochłonne. Samochodem trzeba na to przeznaczyć 60-90 minut w zależności czynników takich, jak dokładna pora rozpoczęcia podróży, trasa, dokładny punkt startu i docelowy oraz dodatkowe atrakcje w postaci stłuczek, które skutecznie blokują jako-tako przejezdne ulice.
W takim korku przeciętny samochód zużywa ze dwa razy więcej paliwa, niż przewiduje producent. Czyli nie dość, że kisimy się w korku, to jeszcze kosztuje nas to kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt złotych dziennie. Czyż nie lepiej byłoby się przesiąść w środki komunikacji miejskiej?
O ile ktoś mieszka i pracuje na linii metra, to rzeczywiście nie ma się nad czym zastanawiać. Nie przypadkowo mieszkania w okolicach (za okolicę uchodzi nawet kwadrans na piechotę) stacji metra są droższe od tych, które są od podziemnej kolejki oddalone. W 30-40 minut można dojechać z końca Ursynowa w okolice Centrum, a nawet na Żoliborz. Schody zaczynają się, kiedy metro to zaledwie jeden ze środków komunikacji miejskiej, z którego musimy skorzystać, aby dostać się do pracy. A tak jest choćby w przypadku dojazdu do jednego z biznesparków na wspominanym wcześniej Górnym Mokotowie.
I tak przeprawa przez Wisłę do najbliższej stacji metra to w najlepszym wypadku pół godziny. Potem kolejne pół godziny w metrze, jeszcze kwadrans w tramwaju i już jesteśmy na Wołoskiej, skąd teraz 5-10 minut spacerem i biuro czeka. Zakładając, że po drodze nie musieliśmy czekać po 10 minut na każdy inny niż metro środek transportu, zbliżamy się 90 minut, które spędzilibyśmy w samochodzie.
Oczywiście, samochód trzeba gdzieś zaparkować, ale komfort przedostania się spod domu do pracy bez konieczności zaliczania trzech przesiadek to argument nie do pogardzenia, szczególnie że w międzyczasie możemy po drodze odstawić żonę do pracy i dziecko do szkoły, a jeśli dogadamy się z sąsiadem, to możemy w ogóle podzielić się pewnymi kosztami eksploatacji samochodu, choćby paliwem.
Pomijam już poranny tłok w środkach komunikacji miejskiej, a o ogólnym braku higieny osobistej wielu osób wybierających ten środek transportu nawet nie chce mi się pisać, bo zbiera mi się mdłości od zeszłego tygodnia, kiedy zmuszony byłem pokonać wyżej wymienioną trasę razem z ludem pracującym miast i wsi.
Mogą mi politycy podwyższać ceny paliwa, zabrać kratkę, dowalić akcyzę, a na końcu kazać płacić za wjazd do centrum. Trudno. Życzę im wszystkim, aby musieli jeździć rano autobusem z Tarchomina na Okęcie tak długo, aż wymyślą jak usprawnić komunikację miejską. Tak, żeby podróż przebiegała szybko, sprawnie i naprawdę mi się opłacała.Kiedyś na wycieczce we Włoszech słuchałem, jak przewodnik po Rzymie opowiadał o kłopotach, z jakimi budowniczy tamtejszego metra musieli się zmagać. Gdziekolwiek nie wbili łopaty, od razu trafiali na jakiś zabytek, trzeba było wzywać konserwatora, zbiegali się archeolodzy i tak budowa drugiej nitki rzymskiego metra trwała ćwierć wieku. Pierwszą ukończono zaraz po wojnie. Warszawskie metro najpierw nie budowało się przez prawie 60 lat, a budowa całej pierwszej linii też trwała 25 lat. Z tym, że w Warszawie raczej nie natrafiano na zabytki.
Za to w Warszawie, podobnie jak w Rzymie czy każdej innej europejskiej stolicy, musimy zmagać się z korkami. Przebić się z Pragi na Górny Mokotów w godzinach porannego szczytu to zadanie czasochłonne. Samochodem trzeba na to przeznaczyć 60-90 minut w zależności czynników takich, jak dokładna pora rozpoczęcia podróży, trasa, dokładny punkt startu i docelowy oraz dodatkowe atrakcje w postaci stłuczek, które skutecznie blokują jako-tako przejezdne ulice.
W takim korku przeciętny samochód zużywa ze dwa razy więcej paliwa, niż przewiduje producent. Czyli nie dość, że kisimy się w korku, to jeszcze kosztuje nas to kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt złotych dziennie. Czyż nie lepiej byłoby się przesiąść w środki komunikacji miejskiej?
O ile ktoś mieszka i pracuje na linii metra, to rzeczywiście nie ma się nad czym zastanawiać. Nie przypadkowo mieszkania w okolicach (za okolicę uchodzi nawet kwadrans na piechotę) stacji metra są droższe od tych, które są od podziemnej kolejki oddalone. W 30-40 minut można dojechać z końca Ursynowa w okolice Centrum, a nawet na Żoliborz. Schody zaczynają się, kiedy metro to zaledwie jeden ze środków komunikacji miejskiej, z którego musimy skorzystać, aby dostać się do pracy. A tak jest choćby w przypadku dojazdu do jednego z biznesparków na wspominanym wcześniej Górnym Mokotowie.
I tak przeprawa przez Wisłę do najbliższej stacji metra to w najlepszym wypadku pół godziny. Potem kolejne pół godziny w metrze, jeszcze kwadrans w tramwaju i już jesteśmy na Wołoskiej, skąd teraz 5-10 minut spacerem i biuro czeka. Zakładając, że po drodze nie musieliśmy czekać po 10 minut na każdy inny niż metro środek transportu, zbliżamy się 90 minut, które spędzilibyśmy w samochodzie.
Oczywiście, samochód trzeba gdzieś zaparkować, ale komfort przedostania się spod domu do pracy bez konieczności zaliczania trzech przesiadek to argument nie do pogardzenia, szczególnie że w międzyczasie możemy po drodze odstawić żonę do pracy i dziecko do szkoły, a jeśli dogadamy się z sąsiadem, to możemy w ogóle podzielić się pewnymi kosztami eksploatacji samochodu, choćby paliwem.
Pomijam już poranny tłok w środkach komunikacji miejskiej, a o ogólnym braku higieny osobistej wielu osób wybierających ten środek transportu nawet nie chce mi się pisać, bo zbiera mi się mdłości od zeszłego tygodnia, kiedy zmuszony byłem pokonać wyżej wymienioną trasę razem z ludem pracującym miast i wsi.
Mogą mi politycy podwyższać ceny paliwa, zabrać kratkę, dowalić akcyzę, a na końcu kazać płacić za wjazd do centrum. Trudno. Życzę im wszystkim, aby musieli jeździć rano autobusem z Tarchomina na Okęcie tak długo, aż wymyślą jak usprawnić komunikację miejską. Tak, żeby podróż przebiegała szybko, sprawnie i naprawdę mi się opłacała.
Jakkolwiek jestem wredny i chętnie wytyczałbym równie "bezlitosne" kary za wszelkie przejawy debilizmu, tak tutaj powód jest zbyt rozmyty. Za to inne pytanie, już nie raz pewnie wałkowane: jaka poprawa usatysfakcjonowałaby tego człowieka i jemu podobnych? Bo jakkolwiek niektóre wyliczenia są naciągane, tak argument, że samochodem możesz po drodze podrzucić żonę/dzieci jest już sensowny. Czy np. realizacja strategii transportowej nie da tu efektu dokładnie odwrotnego, czyli dalszego zniechęcenia do KM (bo z higieną pasażerów niestety ZTM raczej, jak wiadomo, nie powalczy)?
